Mamy początek lutego, warto więc podywagować o dawnych butach zimowych i o dawnych zimach. A luty w dzieciństwie, lata czterdzieste i pięćdziesiąte, zapamiętałem jako zawsze mroźny i z dużym śniegiem. Były też wtedy potrzebne cieplejsze buty, tak jak w przysłowiu: na luty szykuj ciepłe buty. Nikt nie zwracał wtedy zbytniej uwagi, czy były wygodne i czy w nich można było szpanować. Modę dyktowała podaż na rynku, a konkretnie na targowisku, bo sklepy wtedy świeciły pustkami. Były więc dla starszych powszechne na wioskach bardzo ciepłe walonki z ubitego sukna i z wysokimi pod kolano cholewkami oraz nieodzowne kalosze gumowe zdejmowane na noc, by same buty mogły w międzyczasie wyschnąć na ciepłym przypiecku w kuchni, by w następnym dniu grzały stopy. Były też pierwsze z brzegu kamasze, byle tylko były, bo nikt nie przebierał w sklepie, gdyż mógł przez to nie kupić żadnych. To dzisiejsze trzewiki, wtedy rozmiarami większe, by włożyć grube onuce. Egzamin zdawały też zwykłe buty gumowe, zimne, bez ocieplenia. Wymagały one przez to dodatkowej izolacji chroniącej stopy przed odmrożeniami. Stosowano więc powszechnie zawijane na stopach duże onuce, a sztuką było samo okręcenie onucą stopy, by nie zwinęła się przy wkładaniu, gdyż wtedy w odsłoniętych miejscach robiło się gwałtownie zimno, a zrolowana onuca robiła szybko bolesne odgnioty. Niektórzy, ci najbiedniejsi i zarazem oszczędni, stosowali pod stopę garść słomy, tzw. wiecheć i owijali stopy... gazetami, np. Rolnikiem Polskim. Wtedy gazetę tę należało obowiązkowo prenumerować, gdy było na stanie gospodarstwo rolne. Na tej gazecie uczyłem się liter i czytać. Buty z cholewkami kupowali mi rodzice jakimś nieznanym sposobem, później już kamasze z podkówkami. Nadawały się one na każdą okazję i co najważniejsze, zastępowały mi łyżwy. Mogłem na nich po rozbiegu ślizgać się, robiąc konieczne zakola, gdyż jazda na wprost była niemożliwa. A w ogólniaku nauczyłem się w nich zjeżdżać po drewnianych chodach, zostawiając ślady, mimo że było to naganne i surowo zabronione. Teraz, obserwując od kilku dni zimę z obfitym śniegiem i pokaźnymi – jak na obecne wyobrażenia – mrozami, zapragnąłem nawiązać do zim z mojego dzieciństwa. Drogi wtedy nigdy nie były odśnieżane, a jedyną zimową rozrywką była ślizgawka z byle jakiego pagórka, czy nawet na ścieżce, trochę równej i nieco pochyłej, nadającej się do ślizgania po malutkim rozbiegu. Lodowiska były na zamarzniętych rozlewiskach lub rowkach napełnionych wodą, czasami też rzeki, jak mróz ostro trzymał. Nikt nie martwił się o dzieciaki ślizgające się w niebezpiecznych miejscach. Była za to u dzieciaków jakaś samoistna wyobraźnia i odpowiedzialność. Jeśli nawet lód się załamywał, to każdy jakoś potrafił uciec z tego miejsca. A ryzyko? Owszem, było, ale w wyczuwalnych instynktownie granicach. Do dziś mam przysłowiowe ciarki na plecach, kiedy wspominam zjazdy na butach z wysokiej skarpy do rzeki koło Warcholika na Morgach, dzisiejszej Rudzie-Zagrody. A celem był nie tylko sam zjazd, ale żeby zatrzymać się nad samą rzeką, trafiając na rosnącą olchę. Nietrafienie to gwarantowana kąpiel w rzece o niezbadanej głębokości. Ale nikt nie wpadał... Podobnie wyglądał zjazd na dużych sankach, tzw. smykach, takich ciągnących się za dużymi saniami przy wywozie długich drzew z lasu. Sztuka polegała na tym, by tymi sankami, jadąc z kolegami ze skarpy, przeskoczyć z rozpędu niezamarznięte miejsca na rzece. I to też się udawało... Ta odwaga była wzorowana na wyczynach dorosłych, którzy imponowali wówczas malutkiemu autorowi, wtedy 7-8-letniemu, kiedy demonstrowali przeskoki po płynących krach na drugi brzeg rzeki. Takie wyczyny zastępowały mi wtedy dzisiejszy stadion, salę gimnastyczną czy boisko, nie mówiąc już o sztucznych taflach lodowych. Odwaga szła z góry, od dorosłych. Dziś bym tego nie robił, wygrałaby ostrożność i zakazy, o których wtedy nikt nie mówił, a rodzice w moim przypadku tylko przypominali od czasu do czasu, że jak będę głupi, to się utopię. Wtedy rodzice mieli zaufanie do dzieciaków i nie było też zwyczaju, żeby pilnować dzieci przy zabawach, nawet niebezpiecznych. Dawali wolną rękę, co teraz by było karalne za nieodpowiedzialność. Inny przykład z lutowych zdarzeń. Do szkoły chodziłem przez pierwsze dwa lata na Wólkę, obecną Wolę Dereźniańską. Zimą chodziłem bez względu na mróz czy na głęboki śnieg, a drogi jako takiej nie było, była tylko ścieżka całkowicie zasypywana śniegiem. Bałem się, ale nie zimy, tylko błąkających się psów, bo chodziłem samotnie, nie mając z powodu wojny rówieśników. Do pokonania były trzy kilometry, ale nigdy nie narzekałem na los, traktowałem to jako radosną przygodę. Nawet woda i śnieg w butach nie powodował zniechęcenia. Tamte buty były niezawodne i po wysuszeniu ponownie zakładane.
Biłgorajczyk
Komentarze (0)