Takie wspomnienia same przychodzą na myśl, bo tak reaguje każdy normalny człowiek. Mam więc co wspominać, ale o tym nieco dalej, bo wcześniej kilka słów ogólnych. Dla mnie Wigilia to oprócz tradycyjnych życzeń i dzielenia się opłatkiem przy stole przykrytym białym obrusem – to także szczere i życzliwe rozmowy, słowa jakby z otwartego serca do swych najbliższych. Bywa, że rozmawiamy wtedy ze łzami, że jesteśmy do granic wzruszeni, a przy tym szczerzy. W Wigilię nie powinno się ukrywać prawdy, a tym bardziej kłamać i zamykać się przed najbliższymi, a powinno się otworzyć i mówić o tym, co leży głęboko w sercu, co boli, co nie przechodziło dotąd przez gardło w ciągu roku z braku odwagi, czy z braku okazji. Wigilia to szczególna okazja do odnowienia przyjaznych relacji, do zresetowania się. Wigilia to także okazja do pojednania i to w prawdzie i miłości, bez względu na różnice, jakie występują na co dzień, kiedy nie ma się odwagi spojrzeć najbliższemu prosto w oczy. Wszystkim powinno zależeć, by w tym dniu porozumieć się i by rozumieć się w przyszłości. Życzmy więc tego oraz zdrowia i cieszmy się, że jako takie zdrowie mamy, nie zapominając o tych, którzy tego zdrowia nie mają i są osamotnieni, bez opieki, zdani na łaskę losu. Pamiętajmy o nich, a wyrazem tej pamięci niech będzie przygotowany na stole dodatkowy wigilijnym talerz. Nie opuszczajmy myślami bliskich, a zwłaszcza tych, którzy w czasie świąt chorują, a nawet umierają, a tych z powodu Covid-19 będzie jeszcze więcej, wszak mamy ponowny atak kolejnego koronawirusa – Omikrona, który na nowo atakuje i to tych zupełnie bezbronnych, nasze dzieci, nasze wnuki, prawnuki. Wigilia to także święto nadziei i refleksji, zastanowienia się, by dalsze życie ułożyć sobie lepiej i rozsądniej. Wykorzystajmy więc tę okazję do zwierzeń, do wzajemnych porad, wszak każdy przy stole, jeśli tylko się "otworzy", to może służyć życzliwą radą. To jest właściwy moment, żeby się pozwierzać, powspominać, np. szczególne Wigilie. Ja mam takie. Zacznę od lat dziecinnych, kiedy rodzice powierzali mi obowiązek przyniesienia ze stodoły, wcześniej odpowiednio przygotowanego "króla" – specjalnie niewymłóconego snopka żyta, i wypowiedzenia regułki "daj Boże na szczęście, na zdrowie z Wigilią", i jeszcze było coś, ale niestety, zapomniałem(?). Tego króla odbierała matka i ustawiała w najbliższym kącie obok stołu wigilijnego. Pamiętam, że robiłem to z tremą, żeby się nie pomylić przy wpatrzonych rodzicach. Miałem też dramatyczną przygodę w dzień Wigilii. Rok 1962. Wtedy studiowałem w Gliwicach i wybrałem się w podróż koleją do rodziców w Majdanie Nowym dopiero w Wigilię. Pamiętam, mrozy były wyjątkowo siarczyste, a pociągi przepełnione do oporu. Do Krakowa jakoś dojechałem, a w Krakowie na jedyny pociąg do Zamościa czekały tłumy. Zauważyłem, że tuż przed nadjeżdżającym pociągiem podróżni zaczęli przeskakiwać na drugą stronę torów, by łatwiej wdrapać się do pociągu. Pamiętam, że ciężka walizka przeszkodziła mi, upadłem, ale już na drugiej stronie. Mimo to byłem w czołówce szturmujących. Udało się! Odetchnąłem, ale na krótko, bo pociąg się spóźniał i z Jarosławia już odjechał ostatni autobus do Tarnogrodu. Było ciemno i pusto, światła w oknach, rozpoczynano Wigilię, a ja sam z walizką na bezludziu w okolicach dworca. Ku zaskoczeniu nadarzyła się okazyjnie ciężarówka i do Tarnogrodu dojechałem już grubo po ósmej wieczorem. Na następną okazję do Majdanu nie było szans. Więc pozostała mi tylko wędrówka pieszo, a do domu zostało już tylko 12 km. Wiedziałem intuicyjnie, że tam czekają z kolacją wigilijną moi rodzice, pisałem im, że przyjadę. Ruszyłem w podskokach, z niewygodną walizką, w 20-stopniowy mróz. Przystanek zrobiłem dopiero pod mostem na Tanwi. Tam nie było mroźnego wiatru, tam było jakby cieplej. Ostatnie 5 km pokonałem już biegiem, bo walizka stawała się jakby lżejsza. W domu przywitał mnie zaskoczony pies i drzemiący rodzice przy stole z kolacją wigilijną. Było późno, ludzie już wychodzili na Pasterkę, a ja byłem szczęśliwy i z własnych dokonań, i z czuwających Rodziców. Kolacja przedłużała się, byłem głodny. Zupełnie inna dramaturgia spotkała mnie na Śląsku, gdzie żyłem przez 50 lat i gdzie podczas Wigilii starsza córka, po doktoracie, nie przyjęła ode mnie opłatka. Spotkałem się wręcz z agresją i to przy aprobacie żony. To było ostatnie spotkanie w tym gronie. Następne opłatki były już w Biłgoraju, w nowym otoczeniu i bez niespodzianek.
Biłgorajczyk
Komentarze (0)