Pierwszym i to dramatycznym przeżyciem był dla mnie obóz koncentracyjny na Majdanku. To ciężki i dramatyczny epizod. Miałem wtedy tylko 13 miesięcy i karmiącą jeszcze mnie piersią Matkę. Zachowała jeszcze tyle sił, że mogła ze mną na plecach pracować na polach w Niemczech, dokąd później nas tam wywieziono. Wydawało mi się, że oni nigdy nie zmienią się, że będą naszymi wiecznymi wrogami i że będą nas zawsze krzywdzić. W szkole w Majdanie Starym kształcił się mój charakter i moje przyszłe zainteresowania. Dzięki niezapomnianej kierownik tej szkoły – pani Zofii Krawieckiej, uczyłem się dalej w biłgorajskim liceum. Nauczyciele: Bagińscy, Rosochacz potrafili mi wpoić chęć do poznawania świata i natchnęli odwagą, bo uczyli z pasją i przy tym odpowiednio wymagali. Rodzina posiadała gospodarstwo rolne, co w latach 50. XX w. było naganne. Moim rodzicom nie "przelewało" się, pracowali na roli i wtedy jako tzw. kułacy, bo mieli gospodarstwo prawie 7-hektarowe, więc ja syn kułaka byłem pozbawiony prawa do stypendiów socjalnych, a innych nie było. Wyniki w nauce były dobre i bardzo dobre, i w ówczesnej klasie VIII C, liczącej na początku 48 chłopców, nie miałem, jako jeden z dziesięciu, żadnej oceny niedostatecznej. Dla zakompleksionego chłopca ze wsi było to dobrą zaliczką na przyszłość. Już w X klasie prof. Stefankiewicz mianował mnie odpowiedzialnym za prawidłowe wietrzenie sal lekcyjnych i spowodowanie, by wszyscy opuszczali sale lekcyjne i w miarę spokojnie maszerowali po korytarzu. Pieniądze miałem, bo otrzymałem stypendium sportowe od klubu sportowego "Łada" na tzw. dożywianie w kwocie 250 zł miesięcznie, z czego połowa była zapłatą za lekcje angielskiego. Ponadto dawałem korepetycje z matematyki. Słynny ówczesny prof. Adamczyk, szczególnie znany z dużych wymagań i nieugiętości przed "naciskami", zaproponował wychowawcom klas młodszych, bym udzielał zbiorowych korepetycji zainteresowanym i słabszym uczniom, otrzymując zapłatę 2 zł od osoby. Kupiłem sobie dopiero co wydaną Encyklopedię Powszechną, którą, po wzmocnieniu okładek, jeszcze dzisiaj używam. Wydarzeniem było "podpadnięcie" mojemu wychowawcy w klasie IX prof. Kozyrze, o nośnym wtedy pseudonimie "Buchciarz", który na uroczystym rozpoczęciu nowego roku szkolnego zauważył w czasie przemarszu do Powiatowego Domu Kultury, dzisiejsze Biłgorajskie Centrum Kultury, że mam spodnie dżinsowe z wyszytą palmą na tylnej kieszeni. Wyłonił mnie z tłumu i wszystkim pokazał moje naganne spodnie, tzw. bikiniarskie. Sądziłem, że tym zaimponuję dziewczynom. Liceum wtedy uważane było jako szkoła wyższa, uczyli tu najmądrzejsi i nieprzystępni profesorowie. Tak wtedy mówili moi rodzice i sąsiedzi, nie wiedząc, że są jeszcze prawdziwi profesorowie z tytułami nadanymi przez ówczesną Radę Państwa. W tamtych czasach Liceum Ogólnokształcące w 7-tysięcznym Biłgoraju było niezwykle prestiżowe. Była to swoista dzisiejsza bohema i nie związana już z biłgorajskim Liceum Pedagogicznym, które uchodziło wtedy za szkołę dla prowincji. Pamiętam, jak byłem dumny ze swojej szkoły, z czapki z zamocowanymi na otoku herbami miast polskich i z noszenia na rękawie bordowej tarczy z numerem szkoły "7". A sport? Też był, ale jakże siermiężny i jakże zarazem ambitny. Były mecze o mistrzostwo szkoły w piłce siatkowej, w piłce ręcznej i ulubionej piłce nożnej, której uprawianie na lekcjach wych. fiz. było zakazane, a za kopnięcie piłki siatkowej, bo nożnej nie było w szkole, była dwója w dzienniku, co z przyjemnością robił słynny prof. J. Różański, nazwany przez uczniów "Sumem". W szkole rządzili profesorowie, a uczniowie i rodzice nie mieli w zwyczaju na to reagować. Było więc bezwarunkowe posłuszeństwo, mimo że sami uczniowie, wiedząc o tym, robili sobie z tego żarty. Było też współzawodnictwo z jedynym konkurencyjnym Liceum Pedagogicznym, choć na boisku szkolnym po drugiej stronie ul. 3 Maja, na tzw. Okupisku, czyli dawnym cmentarzu żydowskim nie było żadnych warunków do trenowania. Był tylko pofałdowany plac z licznymi kamieniami i płytami – resztkami macew. Żadnych linii, żadnych bramek ani ogrodzenia od ulicy. Do szczególnie miłych wspomnień należy studniówka z konsumpcją – kanapkami i lemoniadą, przygotowana przez rodziców. Najważniejsze: to pierwszy "bal", na podłodze czarnej od konserwacji ropą, w pomieszczeniach, gdzie odbywały się zajęcia lekcyjne, przy "żywej" kapeli Korniaków z Tarnogrodu. Tu byłem wybrany do pary z Jadwigą Jargieło Dzido do tańca, z którym dobrze sobie radziłem. Był także nasz kolega, znany Polonii na całym świecie, wybitny prof. Jan Mazur. Przyznam się, że o studiach w Gliwicach nie myślałem w szkole średniej. Imponowali mi tylko śląscy piłkarze i Stadion Śląski, na którym Polska pokonała w 1957 r. ZSRR 2:1, a bohaterem był pamiętny Ślązak Gerard Cieślik, strzelec obydwu bramek. W ogóle w moim biłgorajskim środowisku śląscy piłkarze uchodzili w tamtych czasach za niedoścignionych wirtuozów piłki nożnej. O nich dowiadywałem się szczątkowo z radia i od czasu do czasu z Przeglądu Sportowego, który kupowałem w kiosku Ruch u pana Saniaka, nie narzekając na jego wygórowaną cenę, bo kupując go, musiałem zjeść tańszy obiad w barze mlecznym, kiedy dojeżdżałem rowerem codziennie z Majdanu Nowego do Biłgoraja. Piłka nożna była dla mnie celem życia, nie nauka, choć wyniki miałem dobre. Mając 17 lat grałem już w III-ligowej miejscowej "Ładzie", a wtedy w woj. lubelskim wyższej rangi ligowej nie było. Więc nie myślałem poważnie o studiach, bardziej o miejscowej karierze piłkarza. Moi bliscy znajomi, lekarze Michalina i Stefan Szmidt, postanowili mnie skutecznie namówić do studiowania na Politechnice w Gliwicach. W 1961 r. w Biłgoraju, tak mnie ostrzegano, kariery nie zrobię i co najważniejsze, to "się rozłajdaczę". Przyznam się, że jechałem do Gliwic na kurs przygotowawczy z dużym niepokojem i kompleksami, mimo że miałem tam zapewnioną opiekę ze strony inż. Hosowicza. Na Politechnice Śląskiej w tym czasie nikt z Biłgoraja nie studiował. Więc jechałem w "ciemno". Chciałem udowodnić sobie, a szczególnie rodzicom, że sam sobie dam radę w obcym środowisku. Jeździłem nawet do Zabrza, w pobliże stadionu "Górnika", nie wiedząc, że przed wojną nosił on im. Adolfa Hitlera. Jechałem, by podziwiać moich idoli, najlepszych wtedy piłkarzy w Polsce: Pohla, Jankowskiego, Lentnera, Oślizłę. Dla mnie jazda tramwajem była atrakcją i wolnością. A koledzy? Byli nimi ci, z którymi mieszkałem w jednym pokoju i to przejściowym dla kilkunastu osób z łóżkami piętrowymi. Powstawała koleżeńska zażyłość. Najlepiej wspominam kolegów z Krakowa, Żywca, Kielc, Tarnowa, którzy odnosili się do mnie po przyjacielsku, a ugruntowaliśmy ją wieczorami przy piwie, najczęściej w restauracji "Bagatela". Ale niezapomniane wrażenia pozostały z "Igrów" – święta studentów, szczególnie tych z 1965 r., których byłem już współorganizatorem i z których mam do dzisiaj zachowany kolorowy dyplom w języku łacińskim ręcznie zdobiony i pisany. Zobaczyłem Śląsk na własne oczy pierwszy raz. Przypominam sobie, że byłem tym wszystkim speszony i chyba trochę zakompleksiony. Wszystko wydawało mi się inne, jakieś takie obce i duże, a ja taki malutki i wystraszony. Gmachy Politechniki imponowały ogromem. Wykładowcy na kursie przygotowawczym niesamowicie mądrzy, a studiujący już koledzy jacyś wyniośli i małomówni – prawdziwych Ślązaków tak jakby nie było. Był zwyczaj na Śląsku: ważny był konkretny zawód, praca i "geltag" – wypłata, a później dom i rodzina. Oni chcieli szybko usamodzielnić się. Oni między sobą "fandzolili i godoli", a my mówiliśmy po polsku z domieszką też swojej gwary i niecenzuralnych "dwuznaczników". Podobnie jak oni. To wzajemne poznawanie było ostrożne, powolne, czasem śmieszne, ale bez jakichkolwiek podtekstów politycznych czy kulturowych. Uczyliśmy się wzajemnie wspólnego studenckiego języka. Integrowaliśmy się. Było więc często wesoło. Powstawała przyjaźń i wzajemna pomoc w nauce. Gliwice polubiłem, jak porównałem je z innymi miastami Śląska. Przekonałem się, że były zadbane, że było dużo zieleni i wiele ciekawych miejsc: lotnisko, kanał do Kędzierzyna, trzy huty, w tym jedna na potrzeby wojskowe i była też wieża z radiostacją, od której zaczęła się II wojna światowa. Pochwalę się: w domku miałem m.in. "wyflizowany" basen z podgrzewaną wodą i z odpadów marmurowych małą architekturę, czego wielu mi wtedy (w latach 1972-1986) zazdrościło, a szczególnie mej zaradności i pracowitości. Znajomym również imponowałem samochodami, bo zacząłem od sportowego Fiata 850, w modnym wówczas kolorze bahama yellow, a po nim był Fiat 127. Na Politechnice miałem ok. 300% nadgodzin w stosunku do pensum, dalej uczestnicząc w pracach na rzecz przemysłu, mogłem dorobić jeszcze kolejne 100% pensum. Ponadto brałem udział w ogólnopolskich konkursach i nawet jeden razem z zespołem wygrałem, otrzymując do podziału 150 tys. zł. Ponadto rodzice pozwolili mi sprzedać dwie działki budowlane w Biłgoraju, które od nich otrzymałem. Pracowałem też nad sobą, robiłem doktorat. Zaprojektowałem i zorganizowałem stanowisko badawcze w skali półtechnicznej w laboratorium PRAS-BET przy ul. Gierymskiego. Wykonałem doświadczenia i niezbędne badania, napisałem kilka opracowań dla przemysłowego zastosowania transportu próżniowego. A jednak do obrony nie podszedłem z powodu zmiany miejsca pracy najpierw w Miastoprojekcie Gliwice, a później już na "swoim" po założeniu własnej firmy. Zaprzyjaźniłem się z kolegami ze Śląska, których udało mi się nakłonić do gry w założonej przez siebie piłkarskiej drużynie o nazwie "Huragan" i to już od pierwszego roku studiów. W lidze uczelnianej na 10 drużyn zajęliśmy IV miejsce, co na starszych kolegach robiło wrażenie, a to skutkowało poważaniem, towarzyskim powodzeniem. A nauka? Dałem pierwszeństwo i mocno przykładałem się do solidnego studiowania. Zrzeszenie Studentów Polskich, do których należałem już od pierwszego roku, powierzyło mi kierowanie Klubem Studenckim KROPKA, przyznając mi specjalne stypendium organizacyjne i darząc mnie zaufaniem, że podołam zadaniom i celom, jako że klub ten miał charakter prasowy i dyskusyjny. Była w nim bogata oferta czasopism krajowych i zagranicznych, w tym poczytne wówczas pisma francuskie, np. Vogue i niemieckie Sie und Er, a ponadto było to miejsce do dyskusji z zaproszonymi autorytetami w dziedzinie kultury, sportu i polityki. Powstał w nim również teatrzyk o profilu faktomontażu, "Pro Musica", Studenckie Stowarzyszenie przyjaciół ONZ, które reprezentowałem w Radzie Głównej w Warszawie. Był kabarecik i pionierska nauka j. angielskiego poprzez obrazki, które udało mi się sprowadzać gratisowo z British Council w Warszawie. Taka działalność mi imponowała i ponadto dowartościowała, szczególnie w zakresie wyrobienia językowego i kultury osobistej. Należałem również do Koła Naukowego Technologów i odbyłem ciekawą praktykę na budowie zapory w Solinie, gdzie narażając się na olbrzymie konsekwencje robiłem surowo zabronione zdjęcia tajemniczych schronów – tuneli w najgłębszych fragmentach budowli. Ta robota miała znamiona szpiegowskie. Społeczne życie nie przeszkodziło mi ukończyć studiów w terminie i podjąć pracę na Politechnice. Skorzystałem tylko z propozycji prof. Rowińskiego na Wydziale Budownictwa, a miałem jeszcze dwie: u prof. Dietrycha na Wydziale Mechanicznym i u prof. Miszewskiego w Katedrze Ekonomii Politycznej. Prof. Rowiński chyba mnie obdarzył zaufaniem, skoro udzielałem jego córce i synowi korepetycji przed maturą. Miałem też kolegów doradców, Ślązaków Edwina B. i Jurka W., którzy poradzili mi, bym wykorzystał okazję poznania na weselu u kolegi, dla mnie wtedy ślicznej, Ślązaczki Ninki, z którą się później ożeniłem i miałem dwie córki. Małżeństwo to skończyło się rozwodem, niestety. Nagle nadarzyła się okazja, bym poszedł w ślady ojca. Wykorzystałem zachęty rządu w stanie wojennym, by ci inżynierowie, którzy nie akceptują rzeczywistości, skorzystali z oferowanej pomocy finansowej i poszli na "swoje". Ja tak zrobiłem, otrzymałem 159 000 bezzwrotnej pomocy i założyłem w Żernicy wytwórnię wyrobów z drutu, jako "cichą" spółkę z kolegą, który zachęcił mnie do tego, mając zgromadzony kapitał w złocie. Ja nie miałem żadnego oprócz naładowanej pomysłami głowy. Spółka też po 5 latach rozpadła się, ale w zgodzie. Pozostałem sam, choć żonie, zwolnionej z pracy w Biprokwasie, dla wybawienia jej z bezrobocia założyłem drugą firmą SIATEX o profilu handlowo usługowym, którą prowadzi z córką i to z powodzeniem jeszcze obecnie. Działalność gospodarczą w Gliwicach prowadziłem przez 25 lat. W 2011 r. nastąpił powrót do Biłgoraja, po spokojne dalsze życie. Bezpośrednią przyczyną tego był rozwód po 40 latach pożycia, nigdy spokojnego, zawsze szarpanego, a szczególnie w ostatnich latach, kiedy to dały znać dobitnie różnice charakterów wyniesionych z zupełnie innych kultur i środowisk. Żona wróciła do nawyków śląskich, choć nie respektowanych już u większości Ślązaków, a u mnie odezwały się ciągoty do życia prostego, zbliżonego do wiejskiego, w zaciszu przyrody, jakby w poszukiwaniu odprężenia i dziecięcych upodobań. Znalazłem też tu młodą drugą żonę i nową przybraną rodzinę. Zdążyłem już wyleczyć żonę w gliwickiej onkologii, gdzie spotkałem "starych" znajomych lekarzy, którzy dużo mi pomogli i za to im serdecznie dziękuję. Teraz na emeryturze w Biłgoraju tworzę nowy dorobek pro publico bono, nie dla zysku, ale dla społeczności i już jako rentier. Po prostu "odcinam kupony", jakie "dał" mi Śląsk. Czuję się w biłgorajskim środowisku jak przysłowiowa ryba w wodzie. Mam wiernych znajomych, zdobyłem uznanie, bo jestem aktywny i użyteczny, i to w różnych wcieleniach. Postanowiłem pisać felietony, które jak zauważam, przyjęły się, z czego jestem dumny i czuję się dowartościowany. Miło mi też z innego powodu, zostałem zaliczony tu, już po latach życia w nowym środowisku, do zasłużonych filantropów w powiecie biłgorajskim. Wspomnienia Jana spisał Kazimierz Szubiak
Pokochałem Śląsk tak jak Biłgoraj. Wspomina "Biłgorajczyk"
Opublikowano: Aktualizacja:
Autor:
reklama
Przeczytaj również:
Wiadomości Biłgorajskie
reklama
reklama
reklama
reklama
Polecane artykuły:
wróć na stronę główną
ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.
e-mail
hasło
Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE
reklama
Komentarze (0)