kolportaż baner główny

- Reklama -

- Reklama -

Pokochał Śląsk jak Biłgoraj. Wspomnienia „Biłgorajczyka”. Cz. I

Jan Kowal, znany Czytelnikom NOWej Gazety Biłgorajskiej także jako Biłgorajczyk, wrócił w rodzinne strony po 50 latach pobytu na Śląsku.

- Reklama -

Jan Kowal oddany swojej małej Ojczyźnie nadal prowadzi aktywne życie, działa społecznie. Będąc miłośnikiem muzyki, sztuki, literatury oraz bystrym obserwatorem otoczenia, stał się autorem 500 felietonów, które były publikowane w NGB. W maju p. Janek będzie celebrował 80. rocznicę urodzin. Na to otwarte wydarzenie, które odbędzie się w Majdanie Starym, zapraszają organizatorzy Gminny Ośrodek Kultury w Księżpolu i Wójt Gminy Księżpol. Zachęcamy do zapoznania się ze wspomnieniami Jana Kowala…

Początek życia 

toyota Yaris

Pierwszym i to dramatycznym przeżyciem był dla mnie obóz koncentracyjny na Majdanku. To ciężki i dramatyczny epizod. Miałem wtedy tylko 13 miesięcy i karmiącą jeszcze mnie piersią Matkę. Zachowała jeszcze tyle sił, że mogła ze mną na plecach pracować na polach w Niemczech, dokąd później nas wywieziono. Wydawało mi się, że oni nigdy nie zmienią się, że będą naszymi wiecznymi wrogami i że będą nas zawsze krzywdzić.

Szkoła podstawowa i liceum

W szkole w Majdanie Starym kształcił się mój charakter i moje przyszłe zainteresowania. Dzięki niezapomnianej kierownik tej szkoły – pani Zofii Krawieckiej, uczyłem się dalej w biłgorajskim liceum. Nauczyciele: Bagińscy, Rosochacz potrafili mi wpoić chęć do poznawania świata i natchnęli odwagą, bo uczyli z pasją i przy tym odpowiednio wymagali.

Dodaj szybkie ogłoszenie drobne na naszym portalu:

Rodzina posiadała gospodarstwo rolne, co w latach 50. XX w. było naganne. Moim rodzicom nie „przelewało” się, pracowali na roli i wtedy jako tzw. kułacy, bo mieli gospodarstwo prawie 7-hektarowe, więc ja, syn kułaka, byłem pozbawiony prawa do stypendiów socjalnych, a innych nie było. Wyniki w nauce były dobre i bardzo dobre, i w ówczesnej klasie VIII C, liczącej na początku 48 chłopców, nie miałem jako jeden z dziesięciu żadnej oceny niedostatecznej. Dla zakompleksionego chłopca ze wsi było to dobrą zaliczką na przyszłość. Już w X klasie prof. Stefankiewicz mianował mnie odpowiedzialnym za prawidłowe wietrzenie sal lekcyjnych i spowodowanie, by wszyscy opuszczali sale lekcyjne i w miarę spokojnie maszerowali po korytarzu.

Wspomnienia z czasów sztubackich

Pieniądze miałem, bo otrzymałem stypendium sportowe od klubu sportowego „Łada” na tzw. dożywianie w kwocie 250 zł miesięcznie, z czego połowa była zapłatą za lekcje angielskiego. Ponadto dawałem korepetycje z matematyki. Słynny ówczesny prof. Adamczyk, szczególnie znany z dużych wymagań i nieugiętości przed „naciskami”, zaproponował wychowawcom klas młodszych, bym udzielał zbiorowych korepetycji zainteresowanym i słabszym uczniom, otrzymując zapłatę 2 zł od osoby. Kupiłem sobie dopiero co wydaną Encyklopedię Powszechną, którą, po wzmocnieniu okładek, jeszcze dzisiaj używam. Wydarzeniem było „podpadnięcie” mojemu wychowawcy w klasie IX prof. Kozyrze, o nośnym wtedy pseudonimie „Buchciarz”, który na uroczystym rozpoczęciu nowego roku szkolnego zauważył w czasie przemarszu do Powiatowego Domu Kultury, dzisiejsze Biłgorajskie Centrum Kultury, że mam spodnie dżinsowe z wyszytą palmą na tylnej kieszeni. Wyłonił mnie z tłumu i wszystkim pokazał moje naganne spodnie, tzw. bikiniarskie. Sądziłem, że tym zaimponuję dziewczynom. Liceum wtedy uważane było jako szkoła wyższa, uczyli tu najmądrzejsi i nieprzystępni profesorowie. Tak wtedy mówili moi rodzice i sąsiedzi, nie wiedząc, że są jeszcze prawdziwi profesorowie z tytułami nadanymi przez ówczesną Radę Państwa. W tamtych czasach Liceum Ogólnokształcące w 7-tysięcznym Biłgoraju było niezwykle prestiżowe. Była to swoista dzisiejsza bohema i niezwiązana już z biłgorajskim Liceum Pedagogicznym, które uchodziło wtedy za szkołę dla prowincji. Pamiętam, jak byłem dumny ze swojej szkoły, z czapki z zamocowanymi na otoku herbami miast polskich i z noszenia na rękawie bordowej tarczy z numerem szkoły „7”.

Miłość do sportu

A sport? Też był, ale jakże siermiężny i jakże zarazem ambitny. Były mecze o mistrzostwo szkoły w piłce siatkowej, w piłce ręcznej i ulubionej piłce nożnej, której uprawianie na lekcjach wych. fiz. było zakazane, a za kopnięcie piłki siatkowej, bo nożnej nie było w szkole, była dwója w dzienniku, co z przyjemnością robił słynny prof. J. Różański, nazwany przez uczniów „Sumem”. W szkole rządzili profesorowie, a uczniowie i rodzice nie mieli w zwyczaju na to reagować. Było więc bezwarunkowe posłuszeństwo, mimo że sami uczniowie, wiedząc o tym, robili sobie z tego żarty. Było też współzawodnictwo z jedynym konkurencyjnym Liceum Pedagogicznym, choć na boisku szkolnym po drugiej stronie ul. 3 Maja, na tzw. Okupisku, czyli dawnym cmentarzu żydowskim nie było żadnych warunków do trenowania. Był tylko pofałdowany plac z licznymi kamieniami i płytami – resztkami macew. Żadnych linii, żadnych bramek ani ogrodzenia od ulicy.

Do szczególnie miłych wspomnień należy studniówka z konsumpcją – kanapkami i lemoniadą – przygotowana przez rodziców. Najważniejsze: to pierwszy „bal”, na podłodze czarnej od konserwacji ropą, w pomieszczeniach, gdzie odbywały się zajęcia lekcyjne, przy „żywej” kapeli Korniaków z Tarnogrodu. Tu byłem wybrany do pary z Jadwigą Jargieło (Dzido) do tańca, z którym dobrze sobie radziłem. Był także nasz kolega, znany Polonii na całym świecie, wybitny prof. Jan Mazur.

Moja wiedza o Śląsku przed wyjazdem do Gliwic

Przyznam się, że o studiach w Gliwicach nie myślałem w szkole średniej. Imponowali mi tylko śląscy piłkarze i Stadion Śląski, na którym Polska pokonała w 1957 r. ZSRR 2:1, a bohaterem był pamiętny Ślązak Gerard Cieślik, strzelec obydwu bramek. W ogóle w moim biłgorajskim środowisku śląscy piłkarze uchodzili w tamtych czasach za niedoścignionych wirtuozów piłki nożnej. O nich dowiadywałem się szczątkowo z radia i od czasu do czasu z Przeglądu Sportowego, który kupowałem w kiosku Ruch u pana Saniaka, nie narzekając na jego wygórowaną cenę, bo kupując go, musiałem zjeść tańszy obiad w barze mlecznym, kiedy codziennie dojeżdżałem rowerem z Majdanu Nowego do Biłgoraja. Piłka nożna była dla mnie celem życia, nie nauka, choć wyniki miałem dobre. Mając 17 lat grałem już w III-ligowej miejscowej „Ładzie”, a wtedy w woj. lubelskim wyższej rangi ligowej nie było. Więc nie myślałem poważnie o studiach, bardziej o miejscowej karierze piłkarza.

Poznawanie Śląska

Moi bliscy znajomi, lekarze Michalina i Stefan Szmidt, postanowili mnie skutecznie namówić do studiowania na Politechnice w Gliwicach. W 1961 r. w Biłgoraju ostrzegano mnie, że kariery nie zrobię i co najważniejsze to „się rozłajdaczę”. Przyznam się, że jechałem do Gliwic na kurs przygotowawczy z dużym niepokojem i kompleksami, mimo że miałem tam zapewnioną opiekę ze strony inż. Hosowicza. Na Politechnice Śląskiej w tym czasie nikt z Biłgoraja nie studiował. Więc jechałem w „ciemno”. Chciałem udowodnić sobie, a szczególnie rodzicom, że sam sobie dam radę w obcym środowisku. Jeździłem nawet do Zabrza, w pobliże stadionu „Górnika”, nie wiedząc, że przed wojną nosił on im. Adolfa Hitlera. Jechałem, by podziwiać moich idoli, najlepszych wtedy piłkarzy w Polsce: Pohla, Jankowskiego, Lentnera, Oślizłę. Dla mnie jazda tramwajem była atrakcją i wolnością.

A koledzy? Byli nimi ci, z którymi mieszkałem w jednym pokoju i to przejściowym dla kilkunastu osób z łóżkami piętrowymi. Powstawała koleżeńska zażyłość. Najlepiej wspominam kolegów z Krakowa, Żywca, Kielc, Tarnowa, którzy odnosili się do mnie po przyjacielsku, a ugruntowaliśmy ją wieczorami przy piwie, najczęściej w restauracji „Bagatela”. Ale niezapomniane wrażenia pozostały z „Igrów” – święta studentów, szczególnie tych z 1965 r., których byłem już współorganizatorem i z których mam do dzisiaj zachowany kolorowy dyplom w języku łacińskim ręcznie zdobiony i pisany.

Druga cześć wspomnień Jana Kowala ukaże się w kolejnym wydaniu NOWej Gazety Biłgorajskiej.

 

 

 

- Reklama -

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.

Nowa Gazeta Biłgorajska nie bierze odpowiedzialności za treść komentarzy.