Z pochodzącym z Frampola Zbigniewem Miazgą, dziennikarzem, podróżnikiem i autorem książki "Portowe opowieści", rozmawialiśmy o jego pasjach i zainteresowaniach.
NOWa Gazeta Biłgorajska: – "Portowe opowieści" to kolejna, i jak sam Pan mówi, najważniejsza w dotychczasowym dorobku Pana książka. Co sprawiło, że zakochał się Pan w morzu i w podróżach morskich, osiem razy wyruszył Pan w rejs, w tym dwa razy okrążył kulę ziemską?
Zbigniew Miazga: – Urodziłem się we Frampolu, ukończyłem liceum ogólnokształcące w Lublinie, studiowałem pedagogikę i filologię polską na UMCS. Później pracowałem jako dziennikarz w "Sztandarze Ludu" i "Dzienniku Wschodnim". Na statkach czułem się jak ryba w wodzie na statkach, może dlatego, że.... urodziłem się pod znakiem Ryb. Swoją fascynację podróżami morskimi wyniosłem z książek napisanych przez Stevensona, Verne`a, Londona, Conrada przeczytanych w dzieciństwie. Morzyłem o morzu, lecz osiadłem w Lublinie z którego kilkadziesiąt lat temu trudno było wyjechać w świat. Wówczas w Gdańsku powstał Klub Publicystów Morskich, który skupiał dziennikarzy zainteresowanych morzem. Dzięki przychylności kierownictwa Wyższej Szkoły Morskiej oraz Polskich Linii Oceanicznych w Gdyni i Polskiej Żeglugi Morskiej w Szczecinie mieliśmy możliwość odbycia dalekomorskich rejsów. Ja wziąłem udział w ośmiu takich podróżach, w tym dwóch dookoła świata – przez Kanał Sueski i Panamski. Płynęliśmy tam, gdzie przygoda i niebezpieczeństwo, a "Portowe opowieści" pokazują to, co zobaczyłem i przeżyłem.
– Lublin położony jest dość daleko od morza, a Pan twierdzi, że jest bardzo "morski"...
– Już wyjaśniam. Przed wiekami przez teren dzisiejszej Lubelszczyzny od południa po Bałtyk prowadził Szlak Bursztynowy, a statki ze zbożem regularnie z Kazimierza Dolnego dopływały Wisłą do Gdańska. Warto też wiedzieć, że w Lublinie podczas sejmu w 1569 roku, który wsławił się Unią Lubelską, powołano Ministerstwo Żeglugi. Zaś podczas II wojny światowej sformowano morski batalion. Są także lublinianie, którzy przysłużyli się Polsce morskiej, tak jak porucznik Marian Mokrski, który bez map przeprowadził okręt przez Bałtyk czy żeglarz i wychowawca młodzieży kpt ż.m. Ziemowit Barański.
– Książka opisuje podróże do różnych zakątków świata, w tym do egzotycznych wysp Papui-Nowej Gwinei, Tahiti czy Nowej Kaledonii, do Japonii, Brazylii i Peru. Zwiedził Pan także Kanadę i USA. Był Pan na Seszelach, Cykladach, Wyspach Kanaryjskich i na Filipinach. To ładny kawał świata i szmat czasu. Poznawał Pan ciekawych ludzi i ich zwyczaje. W każdym kraju starał się Pan odnaleźć "polski wątek", czyli osoby o polskim pochodzeniu bądź rodziny emigrantów, opuszczających nasz kraj w poszukiwaniu chleba i wolności.
– Jest to moja piąta książka, nieskromnie powiem, że najlepsza. Jest w niej wszystko to, co miałem do przekazania czytelnikom, wynikające i z obserwacji, i z serca. Wiele wątków zaczerpnąłem z opowieści marynarzy. I choć uwielbiają oni łgać, w mojej książce i napad piratów, i pięciodniowy sztorm na morzu, i strzały, są prawdziwe. Natomiast kontakty do polonusów miałem m.in. od dr Jana Sęka, który podróżował po Ameryce Południowej śladami Polonusów. Były one bardzo pomocne, gdyż pobyt w porcie był dla mnie zawsze za krótki. Najdłużej, bo aż tydzień staliśmy w Guayaquil w Ekwadorze, bowiem padał gęsty deszcz, a my mieliśmy do załadowania mączkę rybną, która gdy wilgotna grozi pożarem. A ogień na morzu, to aż strach mówić. Mogłem więc zejść na ląd, wsiąść do XIX-wiecznego jeszcze pociągu i odbyć podróż w Andy, do stolicy Quito. Tam biegnie równik, mogłem więc postawić lewą nogę na północnej półkuli, zaś prawą na południowej.
– Pobyt w porcie trwa tylko kilka dni. Resztę czasu spędzał Pan na pełnym morzu wraz z załogą statku, pokonując niezliczone mile podróży. Czy "szczur lądowy" może zamienić się w prawdziwego "wilka morskiego"?
– Dość szybko kilkudziesięcioosobową załogą stawaliśmy się "marynarską rodziną". Były więc moje ukochane rozmowy z marynarzami, a są oni wspaniałymi gawędziarzami. Interesowały mnie losy marynarskich rodzin, jak się im żyje w rozłące, bez kobiet, bez dzieci. Wymowna jest taka anegdotka. Po powrocie z rejsu jest z obu stron eksplozja uczuć. Po kolejnym dniu jest chłodniej i całkiem zimno. Kłócą się żona woła: kiedy wreszcie pojedziesz? I przychodzi wspaniały dzień, rodzina szczęśliwa, -- statek wypływa w rejs. Na morzu natomiast świętem była nie niedziela, lecz dzień, kiedy radiooficer łączył rozmowy telefoniczne z lądem, z najbliższymi. Dyskretnie opuszczałem radio-kabinę, ale później w rozradowanych oczach widziałem szczęście.
– Był Pan w różnych zakątkach świata. Czy to pamiątki przywiezione z egzotycznych krajów, czy zdjęcia, czy może wspomnienia, są dla Pana najważniejsze?
– Mam dużo takich pamiątek. Jest żółw z Indonezji, skóra krokodyla z Ekwadoru, rajski ptak z Filipin. Mam także dużo zdjęć, ale najbardziej sobie cenię przeżycia i wspomnienia. Kiedy zobaczę w telewizji słynną brazylijską plażę Copacabanę, mam satysfakcję, że tam byłem. Przypominają mi się rozmaite chwile z moich podróży: egzotyczne miejsca, spotkania z ciekawymi ludzi, czy niezapomniane chwile na statku, raz przy lodowatej fali, kiedy indziej w skwarze tropiku. To sobie cenię. A że tym, co najlepsze, trzeba się dzielić -- stąd ta książka.
– Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę kolejnych ciekawych podróży.
Rozmawiała Natalia Kyc
Nasz rodak zakochany w podróżach morskich
Opublikowano:
Autor:
reklama
Przeczytaj również:
Wiadomości Biłgorajskie
reklama
reklama
reklama
reklama
Polecane artykuły:
wróć na stronę główną
ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.
e-mail
hasło
Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE
reklama
Komentarze (0)