[gallery ids="538875,538874,538873,538872,538871,538870"] Tu jest moje miejsce na ziemi – jestem już 78 lat strażnikiem tego miejsca. Tak się składa, że w tych dniach obchodzę wiele rocznic. Urodziłem się 4 marca 1941 r. na Kazimierza i takie imię mi dano. Były to koszmarne czasy wojny i okupacji. Mama była przerażona moim wyglądem. Noworodek był paskudny – jak określano... Siostra zakonna Łucja odbierająca poród w biłgorajskim szpitalu pocieszała mamę: "Pani Broniu, to będzie geniusz". A więc czekałem aktywnie całe życie, kiedy jej słowa się spełnią. W domu przy ul. Przemysłowej, który ojciec wybudował "w trudzie i znoju" w latach 1929-1930, czekała liczna rodzina. Bracia: Mundek (1930 r.), Jędrek (1932 r.), siostra Iśka (1938 r.), babcia Józefa, ciocia Maria, pasierbica Jasia (1927 r.) – moja niańka. W sumie 5 dorosłych i 4 dzieci. Ta cała "ekipa" była na utrzymaniu taty Juliana, który jako przedwojenny restaurator zadbał o to, że żyliśmy w dobrobycie. Z czasu wojny zapamiętałem taki "obraz – fakt": dom pełen umundurowanych żołdaków (szukali księdza Samoleja, który krótko mieszkał w naszym domu). Moi bracia "w pełnym rynsztunku" czekali przed domem, gdzie zapełniony nieszczęśnikami samochód miał zawieźć nas w nieznane (prawdopodobnie do obozu na Majdanku). Ja 3-latek ryczałem wniebogłosy, jakby czując zbliżające się nieszczęście. Ewakuacja przedłużała się. Tata był na Woli – pracował w tartaku. Cała, liczna rodzina pakowała się. Mama gestem rozpaczy wepchnęła nadzorującemu oficerowi dużą butlę wódki, a on, jakby zażenowany, dał rozkaz do opuszczenia domu. Długo zastanawiali się – rodzina i sąsiedzi – czy to mój rozpaczliwy płacz, czy też zapchany ludźmi samochód spowodował, że nieszczęście – wyjazd w nieznane – przeszedł do historii. Dzięki Bogu. Po stacjonujących w domu i na placu Niemcach został zaskakujący porządek, a po lekarzu Czechu, który mnie ponoć polubił, pozostała walizeczka leków. To był wówczas wspaniały dar. Lekarz na pożegnanie powiedział tylko: "Nam, tam na wschodzie, gdzie jedziemy, już nie będzie potrzebne". Potem zakwaterowani zostali oficerowie radzieccy. Sołdaty zamieszkali w warsztacie masarskim ojca i w stodole. Całe domostwo opuścili mocno "sfatygowane", ale rodzina odpoczęła. Potem był 24 lipca 1944 r. Biłgoraj był wolny, ale wojna trwała jeszcze rok. Bracia zdobywali wiedzę na tajnych kompletach, a w powojennym gimnazjum edukowali się pod kierunkiem znakomitych pedagogów: Wawrzyńca Dyrki, Stanisława Adamczyka i innych. Ja trafiłem do Szkoły Podstawowej nr 1, gdzie kierownikiem był Tadeusz Ostrowski. Był on założycielem orkiestry mandolinistów znanej w całym regionie. Miałem zaszczyt zapowiadać występy, czyli byłem pierwszym konferansjerem. Wraz z trzema kolegami z klasy VII stanowiliśmy "forpocztę" pocztu sztandarowego – 2 fanfary i 2 werble. Próby naszego zespołu spędzały sen z powiek mieszkańcom ul. Przemysłowej, którzy szli "spać razem z kurami", jak się wówczas mówiło, a my tarabaniliśmy ile sił w płucach i rękach. Czas Liceum Ogólnokształcącego to równocześnie występy sportowe. Grałem w juniorach KS "Łada". "Łada" była wówczas "oczkiem w głowie" licznych kibiców Biłgoraja, w której grały takie orły jak: Mieczysław i Jerzy Jakóbczykowie, Zarzyccy, Kicińscy, a później: trener Bogumił Derylak, "Jańcio" Kuliński, Paulin Czacharowski, Edward Łukaszczyk, Władek Sawa – mój przyjaciel z jednej klasy oraz kumpel i sąsiad z Przemysłowej – Janusz Welc. Grali i to dobrze grali Janusz Szostakowski, Jurek Mura, bracia Bulińscy. Ja załapałem się na bramkę, lecz na krótko. Wcześniej, jako uczeń Szkoły Podstawowej nr 1, założyłem na naszej ul. Przemysłowej organizację sportowo-użyteczną. Zbieraliśmy złom i makulaturę, a za zarobione pieniążki kupowaliśmy słodycze (którymi dzieliliśmy się sprawiedliwie). Ponieważ miejscem naszych, często karkołomnych, zabaw był plac (ob. ul. Widok) należący do tartaku pana Perkowskiego, pełen desek i sosnowych bali, nazwaliśmy się "Tartaczanka". Rozgrywaliśmy mecze piłki nożnej z ościennymi ulicami: Zamojską, Lubelską, Radzięcką, a także z najbliższymi wioskami: Gromadą, Majdankiem, Wolą Dużą. Wszystkie wyniki dokumentowaliśmy w kronikach, które zachowałem do dziś. Nasza organizacja miała nową nazwę "Iskra". Mieliśmy prawdziwą piłkę nożną dzięki moim braciom, którzy przechowali ją z czasów przedwojennych. Szewc pan Łazarewicz zszywał ją regularnie i gratisowo, mając widok ze swego okna na plac, gdzie trenowaliśmy i rozgrywaliśmy mecze. Skład naszej "Iskry" to: Antek Wróblewski, Stach i Czesio Rapa, Edek Kowalski i mieszkający koło drugiego tartaku (pana Wolanina) Janusz Welc – niespokojny duch, organizator "wypraw na jabłka". Z czasem nasz zespół zasilili koledzy z ulicy Moniuszki: Szczepan Tochman, Zygmunt i Grzesio Dobrzyńscy, Henio Kukiełka i przyjeżdżający na wakacje z Wrocławia Jurek Kosmala. Po licznych sukcesach wzmocniliśmy "Iskrę" o kolegów z ul. Zamojskiej: Januszka Beka, Mietka Zusmana i Franka Sprysaka. Wszyscy wyżej wymienieni zasilili niebawem juniorów KS "Łada". Trener mgr Bogumił Derylak chwalił nas za dobrą technikę i kondycję. Nic dziwnego, gdyż biegaliśmy za piłką pół dnia, aż mama zawołała "Kazik!!! Obiad!!!" Do pierwszego składu "Łady" awansowałem jako pierwszy (16-letni bramkarz), potem Janusz Welc – długoletni obrońca. Zaczęła się trudniejsza nauka w Liceum Ogólnokształcącym, a tu drużyna SKS LO, niemająca równych w mieście. Drugie "wcielenie" to gra aktorska. Pani prof. Dudekowa wystawiała sztukę Wyspiańskiego "Warszawianka". Grałem oficera obok Andrzeja Bentkowskiego, który był Chłopickim. Halina Skrokówna i Basia Pojaskówna dostały czołowe role kobiece. Graliśmy przy pełnej sali widowiskowej – wśród niemilknących braw licznych widzów. Cd. za tydzień.
Kazimierz Szubiak
Komentarze (0)