Początki turystyki zagranicznej
W latach 60. turystyka zagraniczna stawiała w Polsce pierwsze, nieśmiałe kroki. Niewielu czytelników pamięta, że było coś takiego jak pas konwencji.
Pierwsi otworzyli się Słowacy. Na granicy w Barwinku kolejki kilometrowe. Biłgorajacy – miłośnicy turystyki – jechali na południe, czym się dało. Królowały "syrenki" oraz motocykle SHL i WSK. Z Biłgoraja przez Rzeszów i urokliwą Przełęcz Dukielską trasa wynosiła ok. 180 km. Po stronie słowackiej od granicy do pierwszego miasteczka Svidnika było ok. 35 km. Przy trasie był cmentarz wojenny z II wojny światowej poświęcony żołnierzom czechosłowackim, którzy zginęli w walce na przełęczy. O bohaterstwie żołnierzy i partyzantów czeskich krążyły legendy. Polacy tworzyli ciągle nowe dowcipy. Na przykład ten: – Jaka jest różnica między powstaniem czeskim, a filmem o tym powstaniu? – Film trwał godzinę dłużej. Albo sytuacja na polu bitwy w lasach Przełęczy Dukielskiej. Opowiada kombatant: – Zajęliśmy rubieże lasu i czekamy na nieprzyjaciela. Oni uzbrojeni "po zęby" czekają na nasz atak. Sytuacja taka trwa kilka dni. I co? Jak się to skończyło? – A no cóż, przyszedł leśniczy i wygonił nas z lasu, żeby nie płoszyć zwierzyny.
Wiadomo Polacy lubią żartować, to jest dla nas typowe, choć bywa, że obrażamy dumę naszych sąsiadów. Faktem jest, że pamiątki wojenne były widoczne na 30-kilometrowym odcinku: pomniki, samoloty, czołgi, działa itp. Stanowiły stałe tło do zdjęć dla licznych wycieczek i prywatnych turystów od Barwinka do Svidnika.
Nasza firma turystyczna PTTK miała "pełne ręce" roboty, bo tabor był marny. Pamiętam, że swojej klasie w LO (rok 1965) jako wychowawca zorganizowałem tę kształcącą rozrywkę zdezelowanym autobusem marki San z biłgorajskiego Powiatowego Domu Kultury. Świetną dyspozycję i technikę jazdy reprezentowali bracia Pędziwiatrowie. Wspomnieniami dzielimy się do dziś na zjazdach.
Starsi zmotoryzowani turyści przekraczali pas konwencji kończący się w Svidniku i zwiedzali o wiele atrakcyjniejsze miejscowości jak: Bardejów, Preszów, czy słowacką Krynicę – Bardejowskie Kupele. Mnogość wód mineralnych była gratis, natomiast ichnie piwo za dwie korony czeskie było "wiborne". Gdy zabrakło koron z przydziału, odbywał się handel wymienny, np. za słoik smalcu ze skwarkami można było "nabyć" welurowy sweterek – u nas absolutna nowość. Panowie degustowali z niesmakiem ich "borowiczkę", zachwalając naszą "wyborową". Ich knedliczki miały się nijak do naszych leniwych czy ruskich, a już bigos był dla nich prawdziwym rarytasem. Dlatego wracając, obowiązkowo odwiedzić należało restaurację "Zacisze" (w której było aż nazbyt głośno) na rynku w Dukli. Tu rozkoszowaliśmy się schabowymi z kapustą i ziemniakami.
Dodaj szybkie ogłoszenie drobne na naszym portalu:
Pamiętam, że nasze błyskawice szos nazywano tam z angielska: "sajren" lub po japońsku "ohida". A w ich "wyciapach piwa" było więcej naszych niż miejscowych. Często zmotoryzowane eskapady organizowała LPŻ – Liga Przyjaciół Żołnierza i były to: rajdy, zloty, wycieczki przeważnie z własnym sprzętem. Cel był szczytny – pogłębialiśmy przyjaźń polsko-czechosłowacką. Oni mieli lepiej w ramach wymiany turystycznej. Ich pas konwencji sięgał aż do Rzeszowa. Nasze miasto wojewódzkie to nie mieścina z jednym domem towarowym, jedną restauracją i kilkoma punktami handlowymi w Svidniku, ale po powrocie mówiliśmy z dumą: "byliśmy za granicą!" i to była prawda.
Kazimierz Szubiak