- Reklama -

- Reklama -

Chłopaki z naszej ulicy

Jestem rocznikiem „wojennym” - 1941 r. Na wychowanie duży wpływ miała ulica.

- Reklama -

W początkach roku 1953 powstał przy Szkole Podstawowej nr 1 zespół mandolinistów, którym kierował pan Tadeusz Ostrowski. Był to pierwszy w mieście zespół muzyczny – ozdoba świąt narodowych oraz „akademii z okazji” zapewniający stały program artystyczny.
Nam czterem starszym „muzykom” z klasy VII, powierzył pan kierownik dwie fanfary i dwa werble. Mieliśmy stworzyć nieodłączną fanfarę pocztu sztandarowego. Na wzór pionierów radzieckich każda uroczystość szkolna musiała mieć głośną „oprawę muzyczną”. Lekcji gry udzielał nam kapelmistrz orkiestry dętej, pierwszej i jedynej w naszym mieście pan Jakóbczyk. Jego zalecenia realizowaliśmy co wieczór, wznosząc raban na ul. Przemysłowej. Wzbudziło to dezaprobatę idących „spać z kurami” naszych sąsiadów – „smutnych mieszczan”, nieczułych na pionierską muzykę apelową.
W 1956 r. na biłgorajskich „błoniach” przed stadionem KS „Łada” została zorganizowana powiatowa wystawa rolnicza. Skąd tam się wzięły takie olbrzymie okazy płodów rolnych, takie potężne zwierzęta zagrodowe? Tego do tej pory nie wiem. Był tam też pawilon sportowy – ozdoba wystawy, przykuwający uwagę nas – chłopców. Byłem zafascynowany rowerem – cudo, półwyścigówka czeska marki „Favorit”. Przedstawiłem rodzicom deklarację: „Jak mi kupicie taki rower, będę się dobrze uczył” – widocznie powiedziałem to tak przekonująco, że tata był bliski realizacji mojego ultimatum, choć cena tego roweru przekraczała miesięczne pobory. Tu się wtrącił starszy brat: „Gdzie będziesz jeździł? – przecież nasza klinkierowa ulica ma tylko 2 km”. – „Po leśnych ścieżkach” – odpowiedziałem pośpiesznie. To przyprawiło moją mamę o atak histerii: „O Boże! Jeszcze się zabije! Nigdy!!!”. Tym samym nasi biłgorajscy mistrzowie rodzącego się kolarstwa: Stasio Węgrzyn, Czesio Skiba, Zbyszek Małek, Wiesiek Mazur i inni, nie musieli obawiać się wątpliwej konkurencji z mojej strony. Pozostałem więc przy mojej koronnej dyscyplinie sportowej – piłce nożnej.
Gorzej było zimą, , a zimy piękne były. Przypinaliśmy łyżwy „na blaszki” lub „na ściski” niszczące buty, które rodzice kupowali nam „na wyrost” czyli na 2-3 lata i jazda rzeką Biała Łada. Kto nie miał łyżew szpanował jazdą na podkówkach. Jedni i drudzy uprawiali jazdę „na czepiankę”. Czepialiśmy się śmigających naszą główną ulicą sań. Woźnica czując nadmierne obciążenie swojego pojazdu, ciął bez litości batem. Było to ryzykiem tej konkurencji tak jak jazda na łyżwach po rzece Ładzie, aż na Gromadę, często przy nieskutej zupełnie lodem z rwącym środkiem potokiem. Bezpiecznej było jeździć po rozlewiskach na łąkach. Zapinaliśmy łyżwy za Nadleśnictwem przy ul. Długiej i „cięliśmy” zamarzniętymi łąkami, aż do stawów pana Ćwikły, po drodze grając w hokeja kijami z wikliny i puszką po paście do butów.
Nam, małym ministrantom obce były używki – alkohol czy papierosy, ale „przywódca stada”, najstarszy z nas Januszek Welc, łamał dobre obyczaje wprowadzając nawyk palenia papierosów i wymyślając przy tym „zagwozdki”. Trzeba było zaciągnąć się skrętem i wygłosić jednym tchem: „Pojadę do Lublina, puszczę dym z komina” i wypuścić dym przy aplauzie kolegów. Niestety mój system oddechowy nie podołał próbie. Zawsze kończyło się tym, co obecnie kojarzy mi się z operą „Rigoletto”. To upokorzenie i reprymenda rodziców, uczulonych na zapach tytoniu spowodowała, że jestem zadeklarowanym antynikotynowcem – i chwała Bogu!
Za zarobione latem pieniądze za zbiórki złomu i makulatury, nabywaliśmy stroje i atrybuty niezbędne do „Kolędy z Królem Herodem”. Biada domownikom, którzy zatrzaskiwali przed nami drzwi. Dedykowaliśmy im wówczas przyśpiewkę: „A w tej chałupce – same gołodupce” a potem „w nogi”, gubiąc po drodze rekwizyty. Król Herod tracił wyciętą z tektury koronę, anioł skrzydła, diabeł ogon, żyd brodę, jedynie żołnierze dzierżyli w dłoniach drewniane miecze. Dzieląc się cieniutkim zarobkiem omawialiśmy, które jasełka wychodzą nam lepiej: te z Herodem, czy te z ucieczką, przed wyimaginowanym, obrażonym właścicielem posesji.
Od 15 stycznia 1957 r. uczestniczyliśmy w treningach piłki nożnej w sali gimnastycznej znajdującej się w piwnicy Prezydium Powiatowej Rady Narodowej (obecnie piwnice ZUS). Treningi odbywały się dwa razy w tygodniu pod kierunkiem trenera Bogumiła Derylaka. Braliśmy czynny udział, by latem osiągać sukcesy w barwach ZS „Startu” Biłgoraj. Sala była niewielka i niska. Trener stosował wiele ćwiczeń ogólnorozwojowych i zabawowych. Kopaliśmy piłkę lekarską, grając w siadzie. To była duża atrakcja dla chłopców z Przemysłowej, Zamojskiej i Bojar.
Sezon letni 1956/57 graliśmy w trampkarzach i juniorach „Startu”. Janusz Welc, Władek Sawa i Kazimierz Szubiak zasilali II „Start” grając w B klasie. Natomiast Antoni Wróbliewski, Stach Rapa, Edek Kowalski, Janusz Bek, Tadek Buczek, Marian Rzeźnik, Krzysiek Buliński, Jerzy Cybulski, Leszek Wojtaszczyk, Gienek Kruk, Jasio Strep oraz w/w stanowili trzon zespołu juniorów grającego w lidze wojewódzkiej z dużym powodzeniem!
Moją ulubioną pozycją było prawe skrzydło, ale lepszy był Władek Sawa. Przypadkowo stanąłem na bramce i od razu sukces: 28 kwietnia 1957 r. mistrzowski mecz ligi juniorów z silnym zespołem „Hetmana” Zamość, wynik 0:0, a ja obroniłem „jedenastkę” strzelaną przez najlepszego zawodnika gości Janka Dybałę.
1 maja 1957 r. wygraliśmy 2:0 z WKS „Chełm”, a 5 maja przegraliśmy na wyjeździe z „Ruchem” Izbica 1:3 – to był mój słaby występ. 12 maja najlepszy mecz i wygrana 1:0 z juniorami „Technika” Zamość. Efektem mojego „popisu” w Zamościu był awans do I zespołu „Startu”, który już 19 maja wygrał gładko u siebie z „Ruchem” Izbica 4:0. Udał mi się rewanż za przegrany w juniorach mecz z Izbicą zawsze dla nas groźną z dwóch powodów: zawodnicy z Izbicy grali niezwykle ostro często faulowali, po drugie kibice bez względu na wynik obrzucali nas kamieniami nie licząc inwektyw, typu: „Bić Sitarzy”.
Drugi mecz to życiowy sukces. 26 maja 1957 r. gramy w Chełmie z liderem „Chełmianką” i wygrywamy w „jaskini lwa” 1:0! Pięć samochodów z kibicami fetuje nasze zwycięstwo znosząc nas na rękach z boiska. Tego nikt się nie spodziewał . Mecz nam wyszedł! Graliśmy w składzie: w bramce K. Szubiak, w obronie: Marian Mura, Bogdan Szynkunas, Marian Koszel, w pomocy: Edward Bednarz, Jerzy Jakubczyk, w ataku: Eugeniusz Koperwas, Tadeusz Kuliński, Józef Mazurek (strzelec bramki) oraz Edward Łukaszczyk i trener Bogumił Derylak.
W lipcu byliśmy na 2-tygodniowym obozie kondycyjnym w Malborku. Ten obóz był wspaniałą przygodą i pozostał w naszych wspomnieniach na długie lata.
Sezon 1956/57 to okres dobrych występów naszej drużyny. Prócz obozu były także spotkania działaczy z piłkarzami i słynny sylwestrowy bal w świetlicy nowej „Włosiankarni” przy ul. Zamojskiej, gdzie prócz wielu smakołyków podano lody z alkoholem, starsi spożywali to danie w odwrotnym zestawieniu. Zarząd „Włosiankarni” nie szczędził grosza na sport, a piłka nożna była oczkiem w głowie prezesa, zarządu i licznych kibiców KS „Łada”. Gdzie te czasy? Łza się w oku kręci.

Kazimierz Szubiak

- Reklama -

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.

Nowa Gazeta Biłgorajska nie bierze odpowiedzialności za treść komentarzy.