- Reklama -

- Reklama -

- Reklama -

Biłgoraj – Krzeszów; wrażenia i wspomnienia

- Reklama -

Chciałoby się rzec, że do Krzeszowa nad Sanem – w odróżnieniu od Krzeszowa na Dolnym Śląsku, niegdyś miejsca pochówku książąt śląskich w przepięknym opactwie cystersów – jedziemy jak do swojego, biłgorajskiego miasteczka. Sprawdzali to 22 września br. słuchacze Biłgorajskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, jadąc tam na krajoznawczą wycieczkę. Wszak miasteczko to erygowane w 1641 r., ale w międzyczasie redukowane; w 1869 najpierw do gromady, a później do gminy, zasługuje na nostalgiczne wspomnienia, zwłaszcza dla biłgorajaków, ale z wzajemnością, dla krzeszowiaków też. Tak przypuszczam, bo w historii tej najnowszej, po II wojnie światowej Biłgoraj był dla nich atrakcyjnym miejscem nauki i pracy, szczególnie tej zaangażowanej w powojennych przemianach gospodarczych i ustrojowych. To historia sprawiła, że w latach 1863-1955 Krzeszów był częścią Biłgorajszczyzny i jak mniemam trzymał się wtedy dzielnie. Był znany szeroko w okolicy z przeprawy mostowej przez San, a ciekawostką był w XIX w. most z zadaszeniem dla pieszych. O Krzeszowie dowiedziałem się od swego dziadka, który co tydzień w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku w porze pozazimowej jechał rowerem na szerokich oponach z własnoręcznie wykonanymi siatami upchanymi na bagażniku do granic możliwości i wysokości dwa razy przewyższającej rowerzystę. Jechał przed siebie… kilka dni, zatrzymując się po drodze w Harasiukach, Hucisku, Krzeszowie, a nawet w Ulanowie, by coś sprzedać i za to nabrać nowych sił do dalszej jazdy, podśpiewując sobie z zadowolenia rubaszne przyśpiewki. On tym żył i to go bawiło tym bardziej, że od kieliszka nie stronił, a jak zaszła potrzeba, to potrafił także zagrać na skrzypeczkach, i co jest ciekawostką, nie mając wszystkich palców na sparaliżowanej ręce podtrzymującej szyjkę z gryfem skrzypiec. Miał nawet kapelę rodzinną i taką mam teraz na działce w rzeźbie, dokumentując w ten sposób rodzinną przeszłość.

Teraz miejscowość Krzeszów liczy ok. 900 mieszkańców, jest malutka, ale egzotyczna jak na nasze krajobrazy, bo ma nawet… rynek, którego tak lekkomyślnie pozbył się Biłgoraj w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Ma nasłonecznione wzgórze z obsuwającą się skarpą, a w najwyższym miejscu wzgórza Rotunda ma perełkę sakralną, neobarokowy kościół z drewna modrzewiowego i… dwie plebanie; jedną dla ks. proboszcza, drugą dla ks. wikarego, oddzielone też solidnym budynkiem z izbą pamięci i z jakże bogatą kolekcją liturgicznych przedmiotów. Wśród nich zauważyłem stojący w szafie przyprószony kurzem… podobny do monstrancji autentyczny relikwiarz z odłamkiem drewna z Krzyża Świętego, a to dla mnie było dużym zaskoczeniem, jako że takie „atrakcje” w innych kościołach są szczególnie czczone i zadbane, a ponadto umieszczone w specjalnie przemyślanym do tego miejscu. Tu jest w „izbie” bez żadnych „uhonorowań”. To mnie dziwi, ale być może czeka na zakończenie renowacji wnętrza kościoła, bo jest to obiekt atrakcyjny pod względem budowlanym i architektonicznym, i bardzo pieczołowicie zabezpieczonym przed niszczącym działaniem czasu. I co ciekawe, otoczony jest dorodną zielenią, prawie przylegającą do ściany. Ta zieleń to walor wizualny. Szkoda mi przy tym wyciętych, pięknych akacji i lip, które jeszcze nie tak dawno otaczały podobny kościół drewniany w Majdanie Starym. Tam przyziemnie myślący niektórzy parafianie z proboszczem zgodzili się na ich wycięcie, tłumacząc, że drzewa robią cień i zawilgacają budynek kościoła, a ponadto liście z tych drzew zapychają rynny i rury odwadniające dach. Teraz powstała tam smutna pustka i niepasujące do reszty ogrodzenie, zresztą nadgryzione już poważnie zębem czasu. To dygresja, ale mocno mi ciążąca na sercu, bo na wyglądzie tej świątyni szczególnie mi zależy, jako że tu stałem się katolikiem, przyjmując I Komunię i sakrament bierzmowania, a na pobliskim cmentarzu chciałem spocząć. A wycieczka? Była jak zawsze udana i jeszcze dopisała pogoda, mimo że się chmurzyło. Było atrakcyjne pływanie galarami po Sanie, były podane na przystani wodnej krzeszowskie przysmaki; najpierw przed wejściem na galar żur z jajkiem i z nieco innym smakiem chleba, a po „szczęśliwym” powrocie dziczyzna w potrawce. Smak – palce lizać. A do tego kawa, herbata i własne prowianty. To wszystko łącznie z podróżą kosztowało każdego 60 zł. Były też lody i spacer do wspomnianego urwiska, i były też pytania, gdzie mieszkali zasłużeni dla Biłgoraja działacze jak Dechnik, Lipianin, Krzyszycha, Brzyski. Odpowiedzi udzielała nasza koleżanka, prezes BUTW Halinka Wlaź, rodowita krzeszowianka i patriotka Krzeszowa.

- Reklama -

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.

Nowa Gazeta Biłgorajska nie bierze odpowiedzialności za treść komentarzy.